Strony

środa, 23 grudnia 2020

Przedświąteczny klimat Londynu, czyli kilka słów o Pocałunkach w Londynie

Ostatnio coraz rzadziej sięgam po romanse młodzieżowe, ale w okresie przedświątecznym mam na nie wyjątkową ochotę, dlatego też przeglądając nowości na Taniej Książce, moją uwagę od razu przykuły dwie pozycje od wydawnictwa Feeria Young, czyli Pocałunki w Londynie, oraz Pocałunki w Paryżu. Dzisiaj skupię się na tej pierwszej pozycji, bo przed chwilą ją skończyłam i chciałabym troszeczkę Wam o niej opowiedzieć. Jeśli chcecie poczuć świąteczny klimat Londynu to nie możecie przejść obok tej historii obojętnie. :)

Losy Cassie i Jasona splatają się przypadkiem podczas pokazu "Nędzników". Jason jest Amerykaninem, który po raz pierwszy przebywa w mieście swoich marzeń. Planuje on porzucić studia prawnicze i spełnić swoje największe marzenie - zostać aktorem. Stypendium Królewskiej Akademii Sztuk Dramatycznych byłoby pierwszym krokiem we właściwym kierunku, ale Jason musi wziąć udział w przesłuchaniu. Cassie to Brytyjka, która ma raczej nieprzyjemne doświadczenia ze światem teatru. Ma serdecznie dość desek teatru, filmu, a szczególnie aktorów.


Na pierwszy rzut oka Jason i Cassie to dwa różne światy, jednak łączy ich miłość do sztuki i piękna. Oboje również nie potrafią oprzeć się niesamowitej aurze świąt Bożego Narodzenia. Już tego samego wieczoru, podczas którego się spotykają, postanawiają wspólnie zwiedzić Londyn i przeżyć kilka dni pełnych nieoczekiwanych niespodzianek.

Książka idealnie wprowadzi w świąteczny nastrój i pozwoli przeżyć wraz z bohaterami wielką i emocjonującą przygodę. Czy Jasonowi uda się spełnić marzenia? Czy Cassie na nowo odnajdzie miłość do teatru? Czy magia świąt będzie sprzyjała również magii serc?

Zacznę od tego co najbardziej mi się spodobało w tej książce, a mianowicie od pasji głównych bohaterów jaką był teatru. Autorka bardzo dobrze opisała zamiłowanie Cassie i Jasona co do kultury i podróżowanie razem z nimi po londyńskich teatrach było świetną zabawą. Ja co prawda nigdy za taka formą spędzania czasu nie przepadałam, ale to z jakim entuzjazmem Cassie i Jason wypowiadali się na ten temat było naprawdę poruszające i wątek teatru zdecydowanie królował w tej książce, a także był istotną jej częścią.


Kolejnym plusem jest klimat tej powieści, oraz sposób w jaki została napisana. Pani Catherine Rider ma bardzo lekkie pióro, dzięki czemu Pocałunki w Londynie czytało mi się naprawdę błyskawicznie. Postacie są bardzo dobrze wykreowane i mimo tego iż książka nie jest długa (ma 264 strony) to zarówno postać Cassie, jak i Jasona zostały przedstawione naprawdę dobrze i realistycznie, za co należy się duży plus dla autorki.

Pocałunki w Londynie to idealna książka na okres przedświąteczny. Ma cudowny klimat, fajnych bohaterów, ciekawą historię i pomimo tego, że jest przewidywalną książką to i tak bardzo dobrze bawiłam się podróżując po Londynie wraz z głównymi bohaterami. Jeśli szukacie książki idealnej na święta to proszę bardzo - ta nada się idealnie. Polecam przygotować sobie kakao, zabrać cieplutki kocyk i pogrążyć się w lekturze. Myślę, że nie będziecie zawiedzeni tą pozycją. :)


Za możliwość przeniesienia się na przedświąteczne ulice Londynu dziękuję Taniej Książce. :)

piątek, 11 grudnia 2020

Ślub i wesele w czasach koronawirusa | Moja historia i ... ślubne wpadki :D

Dzisiejszy post będzie zupełnie nie w stylu bloga, ale postanowiłam że podzielę się z Wami pewnymi informacjami, które być może komuś się przydadzą. Od 29 sierpnia 2020 roku jestem mężatką. Pierwotnie ślub mieliśmy brać 6 czerwca, ale z racji wprowadzonych ograniczeń, zostaliśmy zmuszeni do przeniesienia daty (byliśmy w szoku, że zarówno sala, zespół, fotograf i kamerzysta mieli wolny termin zaledwie 2,5 miesiąca później, bo ja osobiście nie spodziewałam się tego, że uda się nam przenieść całą uroczystość na tak bliski termin).

Zaproszenia

Zaproszenia rozdawaliśmy w marcu i kwietniu. Były to zaproszenia z datą czerwcową, bo mieliśmy nadzieję (jak każdy chyba), że koronawirus do czerwca będzie tylko niemiłym wspomnieniem. Niestety rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Zaprosiliśmy 170 osób, a w maju obowiązywał jeszcze limit do 50 gości, więc z początkiem maja zdecydowaliśmy o zmianie terminu. Zadzwoniliśmy do wszystkich usługodawców i o dziwo ustaliliśmy kolejny, bardzo przystępny dla nas termin. Nie drukowaliśmy nowych zaproszeń, bo uznaliśmy to za zbędny wydatek i telefonicznie dzwoniliśmy do gości z informacja o zmianie daty. Tydzień przed pierwotnie planowanym weselem okazało się, że ograniczenia zostaną zniesione akurat 6 czerwca i będzie możliwość organizacji wesela do 150 osób, ale to było już za późno na kolejne zmiany i powrót do pierwotnego terminu. 

Liczba gości

Mamy takie szczęście, że zarówno ja jak i mąż mieszkaliśmy w zielonych strefach, a nasz lokal również znajduje się w strefie zielonej tak więc mogliśmy spokojnie zrobić wesele na 150 osób. Ze 170 zaproszonych, finalnie mieliśmy 88 gości. 

Zabawa

Szczerze powiedziawszy w ogóle nie odczuliśmy, że nasze wesele było w pewien sposób ograniczone. Goście bawili się świetnie, my zresztą też. Każdy tańczył z każdym, ludzie się śmiali, pili, bawili... Ostatni goście wyszli jakoś około 6 rano, a my wróciliśmy do domu około 7. Mieliśmy mieć zapewniony pokój obok sali, ale stwierdziliśmy, że jedziemy do domu, a że mieliśmy jakieś 8 kilometrów to był to rzut beretem i nie trzeba było długo jechać.

Wpadki

Oczywiście nie obyło się bez wpadek, ale wydaje mi się, że nie ma wesel, na których wszystko szłoby według ściśle określonego planu. U nas zaliczyliśmy małą wpadkę już na początku. Po dotarciu do kościoła, razem ze świadkami poszliśmy do zakrystii aby podpisać dokumenty. Po chwili przybiegła do nas moja mama i pyta się mnie i mojej świadkowej gdzie mamy bukiety... A bukiety leżały sobie na komodzie w domu, gdzie zostały specjalnie położone tak aby były na widoku i aby ich nie zapomnieć. :D Druga wpadka przytrafiła nam się podczas wychodzenia z kościoła. Przed mszą umówiliśmy się z kamerzystą, że będziemy wychodzić bardzo wolno, żeby zdążył zrobić parę ujęć dronem i potem szybko przerzucić się na kamerę. Oczywiście wyszliśmy za szybko i nie mieliśmy nagranego wyjścia z kościoła. Potem wracaliśmy żeby je dograć... Ale grunt, że finalnie na nagraniu jest wszystko ładnie zmontowane i jakby ktoś nie wiedział, że robiliśmy dogrywkę wyjścia, to nawet by się nie skapnął. :D Kolejna wpadka dotyczyła już zabawy. Otóż nie ustaliliśmy z zespołem jakie zabawy chcielibyśmy na oczepinach. Co prawda muzyka pytała nas czy mamy jakieś konkretne życzenia, ale stwierdziliśmy, że pójdziemy na żywioł i damy im wolną rękę. Niestety pierwsza połowa zabawy niezbyt nam się podobała, ale to była po części nasza wina, bo niczego konkretnego nie ustaliliśmy.

Moje rady

Po pierwsze - nie stresujcie się! Ja osobiście nie byłam jakoś bardzo zestresowana, starałam się podejść do tego wszystkiego na luzie. Największym stresem było dla mnie wygłoszenie przysięgi (bałam się, że... zacznę się śmiać - bo mam tendencję do śmiania się w najmniej odpowiednich momentach). Równie stresujący był pierwszy taniec, bo bałam się, że podeptam męża, albo co gorsza poślizgnę się i upadnę. Mieliśmy plan żeby wynająć ciężki dym, żeby zasłonił nam nogi, przez co nie widać byłoby że się depczemy albo mylimy kroki (układu tanecznego zaczęliśmy się uczyć na sześć dni przed ślubem z filmików na yt :D), ale okazało się, że jest to całkiem spora inwestycja i koniec końców darowaliśmy to sobie. Po pierwszym tańcu stres całkowicie opadł i zaczęła się zarąbista zabawa.

Po drugie - nie planujcie wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach - i tak Wam to nie wyjdzie w stu procentach tak jakbyście tego chcieli, bo w ostatniej chwili nawet może Wam wypaść coś co pokrzyżuje Wasze plany. Ja miałam tak z suknią. Od lutego miałam wybrana suknię, która miała czekać na mnie w salonie. Trzy tygodnie przed ślubem pojechałam do salonu z myślą, że wrócę do domu z kiecką... Okazało się że trochę mi się przytyło i nie da rady zasunąć zamka... :D Miałam dwa tygodnie (tak się umówiłam z panią z salonu) na to, żeby jak najbardziej schudnąć. Trochę schudłam, ale nie na tyle, żeby się zmieścić w kieckę, więc... wybrałam zupełnie inną. I jestem z tego bardzo zadowolona, bo uważam że finalnie wyglądałam w niej dużo lepiej niż w tej pierwszej. :D

 

Po trzecie - nie wydawajcie niepotrzebnie pieniędzy - my staraliśmy się możliwie jak najbardziej oszczędzać, ale i tak troszkę popłynęliśmy. Uważam, że inwestowanie w dekoracje sali jest zbędne. My postawiliśmy na dużą, leżącą na naszym sole wiązankę i kilka świec na stoły. Na tym nasze wydatki związane z dekoracja sali się skończyły. Sala zapewniła nam po dwa ładne bukieciki na stoły dla gości i w zupełności wystarczyły. Bądźmy szczerzy na dekoracje sali zwraca się uwagę (o ile w ogóle) na samym początku imprezy. Później jak już poleje się alkohol chyba nikt nie zwraca uwagę na to ile jest bukietów na stołach i czy serwetki pasują do winietek... Uważam, że lepiej dopłacić za porządnego fotografa i kamerzystę, niż wydawać pieniądze na 10 bukiecików.

Po czwarte - cieszcie się sobą - ślub i wesele przelecą Wam błyskawicznie. Sama nie wiem kiedy mi ta impreza zleciała, ale osobiście uważam, że wyciągnęłam z niej możliwie jak najwięcej - praktycznie wcale nie siedzieliśmy za swoim stołem - albo tańczyliśmy, albo siedzieliśmy wśród swoich gości, z tym że w naszym przypadku więcej było tańców niż siedzenia. Po północy pierwsi goście zaczęli się zbierać, więc każdemu poświęciliśmy chwilkę na wręczenie paczek z ciastem i podziękowanie za przybycie, było to może 5 - 10 minut, po czym na nowo wracaliśmy na parkiet żeby wybawić się najlepiej jak się tylko dało.


Po piąte - zabierzcie buty na zmianę! - to jest bardzo ważna rada, która tyczy się zarówno pań, jak i panów. Nawet jeśli wydaje wam się, że wasze buty są wygodne i rozchodzone na maksa i tak weźcie zapasową parę. Nie ma nic gorszego niż obcierający but, nie wybawicie się wtedy, tylko będziecie myśleli o tym jak cholernie wam niewygodnie. Przesiedzicie całe wesele, bo nie będziecie w stanie chodzić... naprawdę nie warto. Dodatkowa para butów nie zajmie Wam dużo miejsca w bagażniku a może uratować cały wieczór. Jeśli o mnie chodzi to miałam sandałki na słupku, w których byłam w kościele i tańczyłam pierwszy taniec. Potem przebrałam je na platformy, które były super wygodne.

Po szóste - nie próbujcie każdego na siłę uszczęśliwiać - zawsze znajdzie się ktoś, komu to, czy tamto nie będzie pasować. Trudno, jego problem. Wasz ślub i wesele to jeden, niepowtarzalny dzień w życiu i skupcie się w nim tylko i wyłącznie na sobie, nie ma sensu zawracać sobie głowę marudnym wujkiem, czy wiecznie narzekającą ciocią. Niech gadają, zawsze będą gadać.

Mam nadzieję, że w jakimś stopniu pomogłam tym osobom, przed którymi ten wielki dzień. Powtórzę jeszcze raz - nie stresujcie się i skupcie się na sobie. To Wy jesteście najważniejsi w tym dniu. Nie nastawiajcie się na to, że wszystko Wam się uda, bo zapewne nie obejdzie się bez wpadek. Cieszcie się sobą, a zapamiętacie ten dzień do końca życia. Powodzenia! :)

środa, 2 grudnia 2020

Fascynująca historia pilotek w czasie II wojny światowej | Dziewczyny w przestworzach

W okresie jesienno - zimowym nachodzi mnie ochota na czytanie książek związanych z wojną, dlatego też bardzo zaintrygowała mnie powieść Noelle Salazar - Dziewczyny w przestworzach - która opowiada historię kobiet - pilotkami. Przyznam szczerze, że niewiele słyszałam o pilotkach z czasów II wojny światowej, dlatego tez, kiedy przyszła do mnie paczka z Taniej Książki, od razu zabrałam się za czytanie.

Siła jest kobietą - zasadę tę zdecydowanie podkreślają historie kobiet, które w czasach wojny nie poddawały się w nierównej walce. Sanitariuszki, łączniczki i... pilotki. Kobiety za sterem pełniły jedną z najważniejszych funkcji podczas II wojny światowej.


Audrey Coltrane od małego fascynowała się lotnictwem - jej największym marzeniem zawsze było posiadanie własnego, prawdziwego lotniska. Znalazła w sobie ogrom determinacji i samozaparcia, by zrealizować wyznaczone cele: pobierała lekcje latania u ojca, a choć jej matka starała się uchronić ją od tak poważnej decyzji, Audrey wkrótce została instruktorką latania na Hawajach. Wydawać by się mogło, że nowe, samodzielne życie w otoczeniu bliskich koleżanek i pierwsze poważniejsze uczucie do mężczyzny mogą prowadzić tylko ku lepszemu. Aż do jednej, pamiętnej daty, która całkowicie odmieniła jej spojrzenie na lotnictwo...

7 grudnia 1941 roku - atak na Pearl Harbor, utrata bliskiej osoby, chęć odwetu za niesprawiedliwość i okrucieństwo świata - te wszystkie sytuacje, połączone w całość pokierowały Audrey do najważniejszego wyboru w jej życiu. Coltrane dołączyła do korpusu pilotów. Stała się kobietą, która za wolność swoich bliskich położyła na szali własne życie - pokazała, jak ważne w życiu są rodzina, przyjaźń i walka o własne prawa.

 

Na samym początku trochę ciężko było mi się wgryźć w tę historię i sama do końca nie wiem czym było to spowodowane, bo język i styl jakim posługiwała się autorka jest naprawdę przyjemny i książkę czytało mi się stosunkowo szybko, chociaż miałam kilka dłuższych przerw w czytaniu, bo długi czas nie mogłam się przemóc żeby kontynuować lekturę, chociaż muszę zaznaczyć, że książka mi się podobała, więc nie wiem dlaczego jej czytanie szło mi aż tak opornie. Może to wina jakiegoś chwilowego zastoju czytelniczego.

 
Powieść pisana jest z perspektywy głównej bohaterki, która polubiłam. Podobało mi się jej dążenie do celu i nie poddawanie się, była na swój sposób uparta i zawzięta. Audrey jest kobietą silna i niezależną, a ja bardzo lubię takie bohaterki, dlatego też czytanie książki z jej perspektywy było bardzo przyjemne. Podobało mi się to w jaki sposób autorka ukazała siłę kobiet, ich niezależność i odwagę, którą niejeden raz wykazywali się bohaterowie książki.


Przyczepić muszę się jednak do początkowych rozdziałów książki. Pierwsze sceny rozgrywają się już w czasie kiedy na świecie trwała wojna (październik 1941 rok), a klimat w tych początkowych rozdziałach jest wręcz sielankowy. Nie pasowało mi to do mojego wyobrażenia o wojnie i na wstępie zapaliła mi się w głowie lampka ostrzegawcza, że z wojną ta powieść nie będzie miała wiele wspólnego. Na szczęście ten sielankowy klimat powieści nie trwał zbyt długo i po kilkudziesięciu stronach akcja zdecydowanie się zmieniła, a powieść nabrała tempa.

 
Jeśli lubicie wątki wojenne w literaturze, jeśli cenicie sobie silne, odważne i wytrwałe kobiety w książkach, jeśli ciekawi was historia pilotek w czasach wojny, to polecam wam sięgnąć po najnowszy bestseller wydawnictwa Kobiecego - Dziewczyny w przestworzach. Mimo tego, iż czytanie tej książki szło mi dosyć opornie, a pierwsze rozdziały nieco mnie zniechęciły, przez zbyt lekkie podejście do tematu wojny, to i tak uważam, że jest to ciekawa lektura, z którą warto się zapoznać. Na długie, zimne wieczory nada się idealnie. :)

Tę i inne nowości znajdziecie na Taniej Książce. :)